piątek, 14 października 2011

Tytułem wstępu

Potencjalnemu czytelnikowi bloga należy się pewne wyjaśnienie: o co tu chodzi. 
Proszę bardzo - prawie 6 lat temu tuż po obronie pracy magisterskiej przybyłam do Szkocji  na, jak mi sie wówczas wydawało, jedynie 3 miesiące, które to zaczęły się powoli przekształcać w lata, a ja stopniowo znajdowałam coraz różniejsze powody, dla których chciałam tu pozostać. Moje pierwsze lata pobytu upłyneły pod znakiem fascynacji Edynburgiem, który ma bardzo wiele do zaoferowania, jak na miasto o niezbyt niepokaźnej wielkości i populacji ok. 400-stu tysięcy mieszkańców. Mała stolica małego państewka, istna perełka...
Edynburg położony jest między pasmem wzgórz zwanymi Pentlandami na południu i zatoką Firth of Forth od północy i wschodu. Dla tych, pochodzących z równin, setki kilometrów oddalonych od jakiegokolwiek zbiornika wodnego, których w dzieciństwie ciagle pytano, czy woleliby mieszkać nad morzem, czy w górach Edynburg nie ma sobie równych: leży bowiem tam, gdzie góry i morze się spotykają. W samym centrum miasta znajduje się dodatkowo jeszcze inna górka,  Arthur's Seat, otoczona bezdrzewnym parkiem Holyrood, a u jej podróży siedzibę swoją ma sama królowa brytyjska. Znakiem rozpoznawczym miasta jest natomiast zamek, zbudowany w zamierzchłej przeszłości na szczycie Wzgórza Zamkowego, będącego zastygłym wulkanem. Zamek, dzięki swemu położeniu na najwyższej możliwej grzędzie, dominuje w krajobrazie miejskim  namolnie ładując się człowiekowi w okno, obiektyw aparatu i widnokrąg, gdy ten w zadumie odwraca swoje oblicze ku centrum miasta. W Edynburgu zakochać się można od pierwszego wejrzenia. Ale czasami jest to miłość trudna, wystawiona na wiele prób.

Zamek Edynburski wczesną jesienią

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz